Strasznie cienka.
To znaczy - objętościowo gruba. Bardzo. Stron tysiąc z okładem z osiemdziesięciu siedmiu. Mega skala. I rozczarowanie też mega. No jak on tak mógł?
W przedmowie uwiódł mnie szczerością (większość pisarzy woli sukces od porażki, niezbyt dobrze znosi krytykę i pisze dla pieniędzy; zdecydowana mniejszość się do tego przyznaje) i omamił tematem (oparłabyś się książce o BUDOWIE KATEDRY?) ale potem, po przedmowie, było już tylko gorzej. I i gorzej. Ii coraz gorzej, przynajmniej do strony sto pięćdziesiątej, bo dalej nie zdzierżyłam. Nie zdzierżyłam traktowania mnie jak osobę pozbawioną empatii, niezdolną do kojarzenia faktów i na dokładkę z zaburzeniami pamięci krótkoterminowej.
Przebrnęłam przez jeden akapit streszczający wydarzenia opisane na kilkunastu poprzednich stronach, przebrnęłam i przez drugi, łyknęłam (z popitką) pogłębiającą się sztampowość kolejnych bohaterów, ale wysiadłam przy opisie, którego streszczać mi się nie chce, ale uwierz, że jeśli chodzi o finezję i odkrywczość jest on ekwiwalentem takiego mniej więcej: "Siekiera po rękojeść wbiła mu się w udo. Poczuł wielki ból".
W Przedmowie (tej uwodzącej) Autor narzekał, że krytycy (jak nic, zmówieni) przemilczeli jego dokonanie ( o podli), ale na szczęście "zauważyli" je czytelnicy (teraz wiem - CO ZA PECH!). Książka odniosła sukces (faktycznie, odniosła; podobno największy w Niemczech, ale tu też - BBC nakręciło serial na jej podstawie) bo ludzie polecali ją sobie nawzajem. Wybrano ją jedną z "the Britan`s best - loved books in the UK`s biggest ever celebration of reading, the Big Read".
Straciłam nadzieję w solidarność wszystkich czytających.
Proszę, napisz, że w moim Kraju jest o niej cicho, jak makiem zasiał.
Ken Follett (tak, ten sam; powinno mnie to ostrzec ...)
The Pillars of the Earth