Pages

środa, 22 grudnia 2010

tuzin

Oszałamiający pomysł, ale starczyło go tylko do połowy książki. Potem jest już mnóstwo metapseudofantastycznonaukowego blablabla. I pospieszny finał, bo wydawca pewnie poganiał.
Lata świetlne od "Gwiezdnego pyłu".


Neil Gaiman, Michael Reaves
"Interświat"

eyes

Choć go nie lubię, w jednym zgadzam się z Poirotem - nie ma to jak centralne ogrzewanie!

Ps. Od początku wiedziałam, gdzie są diamenty.


Agatha Christie
"Hercule Poirot's Christmas"

grube

Zaiste grube były nici, którymi szyto zachęty na okładce. Nie miałam nawet dość cierpliwości, żeby nie zajrzeć na koniec: sprawdziłam, kto zabił. Przeczytałam mimochodem pomiędzy przesiadkami i uznałam, że do autobusu może być. Podobno autorka, okrzyknięta "królową skandynawskiego kryminału", jest w Szwecji celebrytką. Młoda, ładna i świetnie zarabia robiąc to, o czym ja tylko marzę. Fjällbacka jedna !


Camilla Lackberg
"Księżniczka z lodu"

niedziela, 21 listopada 2010

photographs

Rozpaczliwie szukam czegoś, co wciągnie mnie co najmniej tak samo jak (przed)ostatni tom przygód Shardlake`a ("Sovereign", przypominam). Kandydatów na razie brak (poza tomem ostatnim przygód w/w - do nabycia w Tesco za pół ceny - CZY CZYTA TO ŚWIĘTY MIKOŁAJ??).
W międzyczasie połknęłam książkę dla dziewięciolatków, dziewięciolatek właściwie. Nie wiem nawet, czy się przyznawać, ale co tam. Tak już mam, że od czasu do czasu lubię sobie poczytać coś dla dzieci. Zwykle coś, co już, jako dziecko, czytałam, ale od czasu też coś nowego, czego "za moich czasów" jeszcze nie było na świecie. Lubię, bo wtedy - przez chwileczkę, ale dobre i to - czuję się znowu nastolatką, a w wyjątkowych wypadkach nawet kilkulatką. Wiesz, o czym mówię - książka to jedyne skuteczne narzędzie do podróżowania w czasie jakie do tej pory wymyślono.

Przedostatnim razem był to "Bezdomny ptak"  podprowadzony młodszej siostrze (w sumie mam same młodsze; więc dla ścisłości - starszej młodszej siostrze) a tym - "The Suitcase Kid"  Jacqueline Wilson. Czytałam, i to nie raz, peany na jej cześć, więc z ciekawości wysupłałam z kieszeni 30 p. (w charity shop - nie muszę dodawać, ale dla porządku to zrobię) a potem przeczytałam NAPRAWDĘ z zainteresowaniem. A w pewnym momencie nawet się szczerze wzruszyłam. I to końca nie przewidziałam zakończenia - uwierzysz? Ostatnie dokonanie nie jest dla wszystkich, przyznaję, ale co do reszty - warto spróbować. Zwłaszcza, jeśli ma się na stanie przyszłą dziewięciolatkę. Ja swoją w książki Wilson obkupię na pewno. A potem może przeczytam je jeszcze raz, razem z nią (ach !, choć na chwilę wrócić do czasów, kiedy się miało 35 lat !).

Nie wspomniałam o treści, ale o niej możesz sobie przecież przeczytać na okładce. Natomiast na pewno nie wyczytasz nigdzie, że w Roku Pańskim 2010 książka spodobała się niejakiej Magdalenie H.



Jacqueline Wilson "The Suitcase Kid"

poniedziałek, 1 listopada 2010

`No.

Tak zaczyna się setna strona książki, której jeszcze nie przeczytałam, ale zrobię to na pewno. To będzie trzecia z cyklu - czytanego nie po kolei, bo zaczęłam od końca, potem skoczyłam na sam początek, następnie ominęłam część drugą, której nie posiadam (bo jeszcze nie trafiłam na nią w charity) i wylądowałam tu, gdzie jestem - na "Sovereign" C.J. Sansoma, którego, z oczywistych względów ciągle mylę z Samsonem.

Powyższe wskazuje, że się wciągnęłam, choć przyznać mi się do tego jakoś trudno. Moja Polonistka z Ogólniaka mawiała, że lubi czytać kryminały i się tego nie wstydzi. Efekt ? Czytanie kryminałów uznałam, za zajęcie ze swej istoty wstydliwe, do którego można się przyznać, ewentualnie, kiedy jest się polonistką, która w czasie studiów przeczytała wszystko, co przeczytać należało, a teraz może sobie folgować literaturą  niskich lotów.

No i teraz ten Sansom ... Wolę go nazywać "powieścią historyczną z wątkiem kryminalnym", bo gołe "kryminał" przez usta mi nie przejdzie. I jak tłumaczę, dlaczego mi się podoba, to zaczynam od tła historycznego, a dopiero potem (o ile w ogóle) dodam półgębkiem, że zagadka też i owszem (ale najczęściej tak daleko nawet nie dochodzę).

Skoro o tle - to panowanie Henryka znanego z licznych żon. Nasz główny bohater - prawnik (garbaty ale bystry i o dobrym sercu) jeśli nie obraca się w, to na pewno ociera o najwyższe kręgi władzy (król, Cromwell, Cranmer) i co rusz wpada w tzw. centrum wydarzeń. A że Autor zanim został pisarzem ( a wcześniej adwokatem) studiował historię (i się z niej doktoryzował) wierzymy ochoczo w to, co nam maluje na historycznym tle. Odkąd tu przyjechałam temat Dissolution, czyli rozwiązania katolickich zakonów, interesował mnie żywo, bo co i rusz stawał mi jako żywy przed oczami - w każdym anglikańskim kościele starszym niż 500 lat, a to znaczy - w większości. I mogłam oczywiście poczytać sobie na ten temat jakieś naukowe opracowanie, ale kto ma do tego głowę z dzieckiem na głowie? Ja na pewno nie. A tak, w formie lekkostrawnej i z gwarancją od, w sumie - naukowca (bo doktor to już tytuł), dowiedziałam się jak to wyglądało. Wiedzieliście, że najpierw skasowano małe zakony? Te największe działały jeszcze dobrych kilka lat i "poddały się" po rokowaniach (na które, rzecz jasna składały się nie tylko prośby, ale i groźby; zwykle jednak była to kwestia ceny). Byli księża dostawali od państwa regularne wypłaty a zainteresowani mogli objąć nowe, anglikańskie parafie. Niewyświęceni braciszkowie (podobnie jak klasztorna służba) musiała sobie radzić sama i często nie radziła sobie wcale. Ciężkie to były czasy - zresztą, nie tylko dla byłych zakonników.

Szkoda, że nie będzie zgrabnej pointy, ale plecy mnie bolą i, na "stary czas" (to znaczy - z przedwczoraj), już pierwsza, więc dawno już powinnam leżeć.

Sansoma polecam szczerze - nawet największemu przyjacielowi (choć, szczerze mówiąc, A. powiedziałam, że pewnie mu się nie spodoba). Na okładce napisali, że to "głębsze, silniejsze i bardziej subtelne niż "Imię Róży" - najpierw się obruszyłam, ale niewykluczone, że po lekturze zmienię zdanie. Zwłaszcza, że już pierwsza strona (!), przeczytana przy usypianiu a., była bardzo obiecująca.


C,J, Sansom
"Sovereign" ( i reszta)

wtorek, 26 października 2010

Tell him that I will send an Asha'man when I want him to move.



Jak widzisz, zmieniłam odrobinę zaproponowane przez Ciebie zasady, ale tytułowanie notki "Tell" (bo takie jest pierwsze słowo na setnej stronie) wydało mi się zbyt szwajcarskie. 

A całe zdanie brzmi całkiem nieźle, gdyż wypowiada je mężczyzna władczy i szalony, a życie na krawędzi to właśnie to, co mnie najbardziej pociąga w mężczyznach. (Może to wyjaśnia, dlaczego tak lubię Grega - przekaż to  A.) 

Jestem Ci winna ogromne podziękowania za to, że przekonałaś mnie, że jednak mogę czytać po angielsku. Nie, żebym rozumiała wszystko, ale z pewnością rozumiem dość, aby do końca ostatniego obrotu Koła Czasu uniezależnić się od najbardziej powolnych tłumaczy świata, których od wieków zatrudnia wydawnictwo Z. Żałuję, że nie czytałam żadnej z wcześniejszych części w oryginale, bo nie mogę porównać stylu nieżyjącego już Jordana z tym, jak pisze jego następca, zatrudniony do zakończenia sagi wg wskazówek pozostawionych przez autora. 

Dziwna książka. Pierwszy tom przeczytałam 16 lat temu i nie wpadłam w nadmierny zachwyt. Ot, typowa historyjka fantasy o młodych ludziach, wyruszających z domu, aby po pokonaniu wielu przeciwności zmierzyć się w decydującej próbie ze Złem. Banalne. 

Ale w kolejnych kilkunastu tomach historia rozrosła się do nieprawdopodobnych rozmiarów. Robert Jordan stworzył najbardziej rozbudowany - właściwie kompletny - świat, o jakim kiedykolwiek słyszałam. No, może z wyjątkiem naszego świata. Wątki mnożyły się i komplikowały a co najważniejsze - coraz liczniejsi i wchodzący w coraz bardziej złożone relacje bohaterowie zmieniali się, rozwijali i dorastali. 

Niezwykle rzadko zdarza się czytelnikowi okazja, żeby zmienić  stosunek do bohatera literackiego. Nie mam na myśli sytuacji, kiedy po kolejnym przeczytaniu książki ktoś dochodzi do wniosku, że należałoby jednak inaczej ocenić postępowanie bohatera pod takim, czy innym względem. Albo czytelnik sam się zmienia i z biegiem czasu odkrywa, że wreszcie rozumie, dlaczego jakaś literacka postać zrobiła to, co zrobiła i w związku z tym nie potrafi traktować jej nadal tak, jak dotychczas. Takie rzeczy muszą się bez przerwy przytrafiać inteligentnym koneserom prawdziwej literatury (przynajmniej tak sobie wyobrażam ten niedostępny świat kultury wysokiej).

Ale jak często zdarza się, żeby Twoja ulubiona bohaterka, zabawnie marudna na początku, w 5 tomie stała się zrzędliwą jędzą, działającą niemożliwie na nerwy? Ile razy trafia się miłe odkrycie, że pewien kowal nie tylko wyprzystojniał, ale jego mrukliwe odzywki zmieniły się w krótkie, ale celne riposty, świadczące o tym, że obracając się wśród mądrzejszych od siebie umiał wykorzystać tę szansę? 

A najlepsze jest to, że nawet teraz, dwa tomy przed końcem, nie mam pojęcia, jak się to wszystko skończy. "Co komu pisane i kto będzie żył?". Happy end wcale nie jest taki pewny. Możliwe nawet, że zakończenie niczego nie zakończy.

To fantastyczna literatura. Dosłownie. 

o.

Robert Jordan, Brandon Sanderson

"The Gathering Storm"

(12 tom sagi Wheel of Time)