Pages

niedziela, 21 listopada 2010

photographs

Rozpaczliwie szukam czegoś, co wciągnie mnie co najmniej tak samo jak (przed)ostatni tom przygód Shardlake`a ("Sovereign", przypominam). Kandydatów na razie brak (poza tomem ostatnim przygód w/w - do nabycia w Tesco za pół ceny - CZY CZYTA TO ŚWIĘTY MIKOŁAJ??).
W międzyczasie połknęłam książkę dla dziewięciolatków, dziewięciolatek właściwie. Nie wiem nawet, czy się przyznawać, ale co tam. Tak już mam, że od czasu do czasu lubię sobie poczytać coś dla dzieci. Zwykle coś, co już, jako dziecko, czytałam, ale od czasu też coś nowego, czego "za moich czasów" jeszcze nie było na świecie. Lubię, bo wtedy - przez chwileczkę, ale dobre i to - czuję się znowu nastolatką, a w wyjątkowych wypadkach nawet kilkulatką. Wiesz, o czym mówię - książka to jedyne skuteczne narzędzie do podróżowania w czasie jakie do tej pory wymyślono.

Przedostatnim razem był to "Bezdomny ptak"  podprowadzony młodszej siostrze (w sumie mam same młodsze; więc dla ścisłości - starszej młodszej siostrze) a tym - "The Suitcase Kid"  Jacqueline Wilson. Czytałam, i to nie raz, peany na jej cześć, więc z ciekawości wysupłałam z kieszeni 30 p. (w charity shop - nie muszę dodawać, ale dla porządku to zrobię) a potem przeczytałam NAPRAWDĘ z zainteresowaniem. A w pewnym momencie nawet się szczerze wzruszyłam. I to końca nie przewidziałam zakończenia - uwierzysz? Ostatnie dokonanie nie jest dla wszystkich, przyznaję, ale co do reszty - warto spróbować. Zwłaszcza, jeśli ma się na stanie przyszłą dziewięciolatkę. Ja swoją w książki Wilson obkupię na pewno. A potem może przeczytam je jeszcze raz, razem z nią (ach !, choć na chwilę wrócić do czasów, kiedy się miało 35 lat !).

Nie wspomniałam o treści, ale o niej możesz sobie przecież przeczytać na okładce. Natomiast na pewno nie wyczytasz nigdzie, że w Roku Pańskim 2010 książka spodobała się niejakiej Magdalenie H.



Jacqueline Wilson "The Suitcase Kid"

poniedziałek, 1 listopada 2010

`No.

Tak zaczyna się setna strona książki, której jeszcze nie przeczytałam, ale zrobię to na pewno. To będzie trzecia z cyklu - czytanego nie po kolei, bo zaczęłam od końca, potem skoczyłam na sam początek, następnie ominęłam część drugą, której nie posiadam (bo jeszcze nie trafiłam na nią w charity) i wylądowałam tu, gdzie jestem - na "Sovereign" C.J. Sansoma, którego, z oczywistych względów ciągle mylę z Samsonem.

Powyższe wskazuje, że się wciągnęłam, choć przyznać mi się do tego jakoś trudno. Moja Polonistka z Ogólniaka mawiała, że lubi czytać kryminały i się tego nie wstydzi. Efekt ? Czytanie kryminałów uznałam, za zajęcie ze swej istoty wstydliwe, do którego można się przyznać, ewentualnie, kiedy jest się polonistką, która w czasie studiów przeczytała wszystko, co przeczytać należało, a teraz może sobie folgować literaturą  niskich lotów.

No i teraz ten Sansom ... Wolę go nazywać "powieścią historyczną z wątkiem kryminalnym", bo gołe "kryminał" przez usta mi nie przejdzie. I jak tłumaczę, dlaczego mi się podoba, to zaczynam od tła historycznego, a dopiero potem (o ile w ogóle) dodam półgębkiem, że zagadka też i owszem (ale najczęściej tak daleko nawet nie dochodzę).

Skoro o tle - to panowanie Henryka znanego z licznych żon. Nasz główny bohater - prawnik (garbaty ale bystry i o dobrym sercu) jeśli nie obraca się w, to na pewno ociera o najwyższe kręgi władzy (król, Cromwell, Cranmer) i co rusz wpada w tzw. centrum wydarzeń. A że Autor zanim został pisarzem ( a wcześniej adwokatem) studiował historię (i się z niej doktoryzował) wierzymy ochoczo w to, co nam maluje na historycznym tle. Odkąd tu przyjechałam temat Dissolution, czyli rozwiązania katolickich zakonów, interesował mnie żywo, bo co i rusz stawał mi jako żywy przed oczami - w każdym anglikańskim kościele starszym niż 500 lat, a to znaczy - w większości. I mogłam oczywiście poczytać sobie na ten temat jakieś naukowe opracowanie, ale kto ma do tego głowę z dzieckiem na głowie? Ja na pewno nie. A tak, w formie lekkostrawnej i z gwarancją od, w sumie - naukowca (bo doktor to już tytuł), dowiedziałam się jak to wyglądało. Wiedzieliście, że najpierw skasowano małe zakony? Te największe działały jeszcze dobrych kilka lat i "poddały się" po rokowaniach (na które, rzecz jasna składały się nie tylko prośby, ale i groźby; zwykle jednak była to kwestia ceny). Byli księża dostawali od państwa regularne wypłaty a zainteresowani mogli objąć nowe, anglikańskie parafie. Niewyświęceni braciszkowie (podobnie jak klasztorna służba) musiała sobie radzić sama i często nie radziła sobie wcale. Ciężkie to były czasy - zresztą, nie tylko dla byłych zakonników.

Szkoda, że nie będzie zgrabnej pointy, ale plecy mnie bolą i, na "stary czas" (to znaczy - z przedwczoraj), już pierwsza, więc dawno już powinnam leżeć.

Sansoma polecam szczerze - nawet największemu przyjacielowi (choć, szczerze mówiąc, A. powiedziałam, że pewnie mu się nie spodoba). Na okładce napisali, że to "głębsze, silniejsze i bardziej subtelne niż "Imię Róży" - najpierw się obruszyłam, ale niewykluczone, że po lekturze zmienię zdanie. Zwłaszcza, że już pierwsza strona (!), przeczytana przy usypianiu a., była bardzo obiecująca.


C,J, Sansom
"Sovereign" ( i reszta)